Forum dyskusyjne

Przeczytaj komentowany artykuł

RE: Poziom akceptacji w rodzinach anorektycznych

Autor: taxus   Data: 2007-10-23, 14:03:39               

"Niski poziom akceptacji w rodzinach anorektyczek", "Anoreksja jako sposób zabiegania o miłość", "karanie odrzuceniem",szczególnie te trzy "hasła" przykuły moją uwagę... może dlatego, że tak precyzyjnie określają "mój przypadek"
Nie, nie jestem juz chora, anoreksję mam za sobą i to od kilku lat. Ale czy czuję sie do konca zdrowa, czy przyczyna, która doprowadziła mnie do skrajnego wyniszczenia organizmu znikła zupełnie?...
Dom rodzinny powinien być azylem, miejscem gdzie otrzyma sie bezinteresowne wsparcie, a przede wszystkim bezinteresowną miłość rodziców. Nie "odkryję Ameryki" jeśli napiszę, iż "jakość dzieciństwa" wpływa na jakoś naszego dorosłego życia.
Czego zabrakło w moim domu?, przecież nie pochodzę z patologicznej rodziny. Dlaczego więc zawsze czułam (i wciąż chyba czuję) się gorsza od wszystkich w okół. Dlaczego nie odczuwam poczucia własnej wartości, dlaczego wciąż muszę sobie udowadniać,że nie jestem nikim.Dlaczego tak łatwo się podłamuję,nie wierzę w siebie, nie wierzę, że któś może mnie polubić, nie dowierzam komplementom, boję się ośmieszenia, odrzucenia, umniejszam swoje osiągnięcia, a potęguję porazki.
Odpowiedz jest jedna, dobrze ją znam: moja mama...Kocham ją i wiem że bardzo się zmieniła, ale wciąż chyba mam do niej żal, że nie potrafiła nam okazać swej miłości, że nie zaszczepiła nam wiary w siebie, że swoje flustarcje wyładowywała na nas, że zawsze jej coś nie pasowało...że w jakiś sposób okaleczyła nasze dusze. Moja siostra zawsze się buntowała(będąc w stałym konflikcie z mamą), brat był najmłodszy i może przez to był nieco faworyzowany,tato bardzo dużo pracował i starał sie jak mógł być przy nas, jego miłości zresztą nigdy mi nie brakowało...a ja? ja zawsze byłam ta grzeczna cicha córeczka, która się na nic nie skarży. Może dlatego, gdy w końcu zebrałam się na odwagę, przybrało to taki dramatyczny obrót...
Dzięki anoreksji w końcu miałam kontrolę nad swoim życiem, czułam się w końcu silna, zwróciłam uwagę rodziny, nie czułam nad sobą presji bycia dobrą...byłam "szczęśliwa". Oczywiście na efekty "mojego szczęścia" nie trzeba było długo czekać. Przy wadze 28kg serce odmówiło współpracy. Lekarze ledwo mnie odratowali, a to był dopiero początek mojej długiej drogi do "normalności"
Minęło 10 lat odkąd zachorowałam,7 odkąd "zostałam uznana za wyleczoną". Mimo to wciąż coś we mnie tkwi,wciąż muszę walczyć żeby nie zwyciężyła we mnie jakaś destrukcyjna siła...
Nigdy nie zapomnę "metod mamy"- wystarczyło, że pokłóciłam się z siostrą w dniu mamy urodzin, a już nie chciała od nas prezentu, prezentu w ktory włożyliśmy tyle starań i serca...
Minęło tyle lat a to boli tak samo...

Odpowiedz


Sortuj:     Pokaż treść wszystkich wpisów w wątku