Reklamy
Artykuł
Damian Janus
Psychoanaliza (2)
W poprzednim artykule napisałem, że istnieje związek pomiędzy różnymi oporami pacjenta, które prezentuje on podczas analizy, a objawami i problemami z jakimi zgłosił się na terapię. Jest tak istotnie, chociaż nie zawsze musi to być od razu wyraźnie widoczne. Opory pacjenta mogą być różnorodne, lecz sprowadzają się do blokowania swobodnych skojarzeń – są to opory przed mówieniem do analityka.
Oczywiście nawet laikowi wyda się naturalne, że coś takiego jak terapia psychoanalityczna, polegająca na ukazywaniu drugiej osobie swoich najbardziej spontanicznych myśli, musi budzić opór. Jednak geneza oporu jest bardziej skomplikowana i znacząca, niż zwykły "wstyd", "nieśmiałość", "wrodzona małomówność", czy jakkolwiek byśmy to sobie nazwali. U podłoża oporu, który widzimy w terapii leży pewien generalny opór. Może się to wydać nieprawdopodobne, lecz jest to opór przed wyleczeniem.
Jak to możliwe? Jest przecież jasne, że każdy człowiek chce pozbyć się cierpień, depresji, natręctw, lęków czy innych objawów psychopatologicznych. Zrozumienie tego jest łatwiejsze jeśli uświadomimy sobie, że "lęk przed wyleczeniem" jest tym samym, co lęk przed zmianą. Okazuje się bowiem, że "pozbycie się" objawów jest równoznaczne z pewnego rodzaju zmianą we własnej osobowości. A przed tym psychika nasza się broni, jej podstawowym mechanizmem jest bowiem dążenie do zachowania status quo.
Tego rodzaju opór i lęk przed zmianą możemy dostrzec nawet w banalnych doświadczeniach. Na przykład wtedy, gdy w trakcie dyskusji bardziej interesuje nas przeforsowanie i utrzymanie własnego zdania, niż cokolwiek innego. Wynika to z potrzeby "samopotwierdzenia" – podtrzymania własnej wizji że to, co myślę, robię i kim jestem ma sens, jest wartościowe, poprawne, zdrowe etc. Jeśli zaś moje zdanie nie jest uwzględnione lub zostaje podważone odczuwam frustrację, stan wewnętrznego rozbicia. Jednak, aby się czegoś nauczyć, muszę tolerować takie stany, przyjąć do wiadomości własną omylność. Najtrudniej jest tego dokonać ludziom o paranoicznej strukturze osobowości, gdyż każdą, nawet najbardziej konstruktywną, delikatną i życzliwą krytykę przyjmują jako atak na siebie. Takie osoby dawno przestały się uczyć. One też, na ogół, nie są w stanie skorzystać z psychoterapii.
Można powiedzieć, że pacjent bez przerwy stara się "przekonać analityka do swoich racji". Dwie podstawowe z nich to te, że jest zdrowy, a jego styl życia jest dla niego najlepszym z możliwych. Oczywiście nie jest to wyrażane wprost - pacjent może uskarżać się na wszystko i oceniać się jak najgorzej. A jednak psychoanaliza – między innymi dzięki rozciągniętemu w czasie kontaktowi z pacjentem – łatwo pozwala dostrzec, że na głębszym poziomie motywacyjnym trzyma się on kurczowo tego, co ma, bojąc się to zmienić. Jest to naturalne zjawisko. Psychika posługuje się bowiem introjekcją, a więc uwewnętrznia, anektuje i uznaje za swoje nawet to, co jest źródłem dyskomfortu. Na zasadzie: "owszem drań, ale nasz drań". Innymi słowy traumy, deficyty, problemy zostają niejako wbudowane w psychikę, otorbione tak, że stają się integralną częścią charakteru.
Jak więc można "pozbyć" się objawów? Jest to możliwe tylko na drodze (częściowej) przemiany osobowości jako całości. W jednym z artykułów Freud powiedział, pisząc o sesji psychoanalitycznej, że analityk i pacjent wzajemnie się "walczą" ze sobą. Jest to dobre porównanie, jeśli właściwie je zrozumiemy. Chodzi w nim o to, że pacjent prezentuje opory, a analityk stara się je "rozpuszczać" przy pomocy interpretacji. Analiza oporu, a więc mówienie pacjentowi, czego w danym momencie unika i dlaczego to robi, była od początku, obok analizy das Es (niem. - to, ono), podstawową częścią psychoanalizy.
Jeśli pacjent chce stale "trwać przy swoim" (nie będąc nawet tego świadomym), to co powoduje, że jednak bierze udział w psychoanalizie, co go motywuje? No cóż, w zasadzie tylko osoby nękane przez poważne objawy decydują się na psychoterapię, chociaż psychoanaliza mogłaby polepszyć życie każdego. Można powiedzieć, że długo starają się one nie widzieć problemu, lecz w końcu już się to nie udaje. Gdy już podejmą się terapii, tym co ją podtrzymuje jest tzw. przymierze terapeutyczne.
Edward S. Bordin wyróżnił w psychoterapii trzy filary. Są to:
Przymierze terapeutyczne (sojusz robo¬czy) obejmuje:
I tu pojawiają się komplikacje, a jest ich niemało. Przede wszystkim celów terapii analitycznej nie sposób wskazać jednoznacznie. Skoro nie koncentrujemy się tu na objawach, nie można stwierdzić że, na przykład, naszym celem będzie "pozbycie się tego niezadowolenia z życia, o którym mówił Pan, że stale Panu towarzyszy". Tego typu postawienie sprawy byłoby wręcz niebezpieczne dla powodzenia terapii. Już chociażby z tego powodu, że pacjent mógłby zupełnie nieświadomie wykorzystać je w pewnym momencie terapii do tego, aby "przywalić" terapeucie – pokazując, że jak był niezadowolony tak i jest nadal. Z drugiej strony nie sposób dokładnie i w szczegółach przed samą analizą wyjaśnić pacjentowi jej istoty (jako metody zmiany strukturalnej w osobowości itp.).
Co do metod… Pacjent nie może znać psychoanalizy przed jej przebyciem. Może mieć tylko ogólny jej zarys, który zresztą jest na ogół obciążony jego indywidualnymi wyobrażeniami, lękami i nadziejami. A psychoanalityk, celem wprowadzenia pacjenta w zagadnienie, nie może zrobić mu serii wykładów na ten temat. Gdyby to zrobił mógłby stracić możliwość pracy z danym pacjentem, gdyż wejście na pozycje "akademickich" dyskusji, dywagacji i wątpliwości dotyczących psychoanalizy zniszczyło by jej praktyczną użyteczność.
Mówi się niekiedy o dwóch fazach analizy lub dwóch rodzajach sojuszu. Pierwsza jest wtedy, gdy pacjent chce pozbyć się pewnych dolegliwości, a terapeutę spostrzega jako osobę wspierającą, potrafiącą go z empatią wysłuchać. W drugiej, późniejszej fazie pacjent uzyskuje ciekawość co do własnej nieświadomości, a swoją relację z analitykiem spostrzega, jako wspólną pracę nad jej badaniem i przemianą.
O przeniesieniu pisałem nieco w pierwszej części artykułu. Generalnie przeniesienie może być pozytywne lub negatywne, w zależności jakie emocje kierowane są do analityka. Prawdopodobnie bez fazy negatywnych emocji w przeniesieniu, psychoanaliza nie może być w pełni skuteczna. Gdy analityk jest spostrzegany wyłącznie jako "dobry", "fajny", "wspierający" oznaczać to może, że pewne sfery osobowości są nadal stłumione, ukryte. Każdy bowiem człowiek "składa się" z emocji i uczuć pozytywnych oraz destrukcyjnych i agresywnych. Jeśli nie są one ujawnione w przeniesieniu mogą zostać nieprzepracowane (nie chodzi bynajmniej o jakieś "pozbycie się" agresji, a jedynie jej poznanie i uzyskanie większej kontroli nad nią). W sytuacji negatywnego przeniesienia to sojusz terapeutyczny może nadal podtrzymywać relację.
W tym momencie pojawia się zagadnienie: kto "nadaje się" do psychoanalizy, komu może ona pomóc? Wydaje się, że jednym z podstawowych warunków jest zdolność do zbudowania sojuszu. Ta z kolei jest ściśle uwarunkowana ogólną możliwością tworzenia przez pacjenta więzi. Na ogół musi on mieć w swojej historii doświadczenie jakiejś pozytyw¬nej relacji oraz obraz innych jako "wystarczająco bezpiecznych" do stworzenia więzi. Jest tu niestety rodzaj błędnego koła, gdyż być może ci, którzy najbardziej by tego potrzebowali, nie są zdolni do podjęcia lub wytrwania w terapii. Już "na wejściu" budują negatywne przeniesie i spostrzegają terapeutę na swój sposób: jako "nieczułego", "lecącego na pieniądze", "głupszego" od nich, "niezainteresowanego" itd. Przypominam sobie sesję konsultacyjną z pewną 18-stoletnią dziewczyną. Mówiła między innymi o braku zainteresowania ze strony ojca, o samotności, niezrozumieniu itp. Pamiętam wyraźnie, że byłem empatycznie wsłuchany, czułem i rozumiałem o czym mówi. Odczułem też większą niż zwykle potrzebę opieki nad tą osobą. Kilka minut przed końcem sesji zerknąłem na stojący na stoliku zegarek, i jeszcze drugi raz by upewnić się, że to już czas zakończenia sesji. Umówiliśmy się za tydzień. Jednak w trakcie tego tygodnia zadzwoniła do rejestratorki matka pacjentki i oznajmiła, że córka nie przyjdzie ponieważ terapeuta "nie był zainteresowany i co chwila patrzył na zegarek". W ten sposób negatywne przeniesienie stało się silniejsze od wszelkich moich nastawień, usiłowań i możliwości.
Powiedzmy coś o tzw. czynnikach leczących w psychoanalizie. Psychoanaliza jako terapia jest w ogóle możliwa ponieważ człowiek posiada rozbudowaną sferę wewnętrzną. Posiada świat świadomych i nieuświadomionych fantazji, prostych i złożonych emocji, nastawień, obaw, łańcuchów indywidualnych skojarzeń, wspomnień, snów itd. Gdyby tego "wnętrza" nie było, lęk byłby tylko lękiem, natręctwo natręctwem, a poczucie bycia prześladowanym - faktem. Możliwa byłaby jedynie farmakoterapia, która próbuje usuwać izolowane objawy lub ich zespoły, ewentualnie skoncentrowana na zewnętrznym zachowaniu psychoterapia behawioralna, która uznaje, że wszystko jest wyuczone, przy czym żadne "drugie dno" i głębsze przeżycia nie istnieją. No i oczywiście działania socjalne, mające na celu ulżyć pacjentowi w jego środowisku (np. odizolowanie od prześladowców, znalezienie rozumiejącej żony, zapewnienie większej ilości pieniędzy i codziennych relaksujących masaży...).
Gdyby z kolei to "wnętrze umysłu" istniało i mogło wpływać zakłócająco na człowieka, lecz nie miało powiązań z jego całą osobowością i życiem, wystarczyłaby terapia poznawcza. Próbuje ona bowiem zmodyfikować owe "dysfunkcjonalne schematy poznawcze" tak, jakby były one przypadkiem w życiu podmiotu, który nie jest z nim bezpośrednio związany. Ale to już inna historia.
Psychoanaliza pracuje więc przede wszystkim na poziomie tego, co Freud nazwał procesem pierwotnym. Odnosi się do funkcjonowania psychiki, które jest niezależne od zewnętrznych faktów, potocznych spostrzeżeń i uniwersalnej logiki. Proces pierwotny to niejako rewers naszego społecznie ustrukturowanego, ponazywanego, świadomego i potocznego życia. Ta ukryta - przed nami samymi i przed innymi - strona życia jest bardzo bogata i rozbudowana. W nieświadomości jest rdzeń naszej prawdziwej tożsamości. Nieświadomość jest też bardziej indywidualna niż nasz społeczny wizerunek i to pomimo istnienia w niej uniwersalnych mechanizmów i schematów.
Nie będę teraz zajmował się próbą szerszego opisu, czym nieświadomość jest, można jednak powiedzieć, że to nasz "drugi umysł", umysł który "rozważa" całkiem inne kwestie niż te, świadomie nas zajmujące. Ma on też inne "spostrzeżenia", kładzie nacisk na inne aspekty życia. Nie znamy go dokładnie, lecz psychoanaliza wyraźnie pokazuje, że "myśli" on o tak dziwnych sprawach, jak stosunek seksualny rodziców, który powołał mnie do istnienia (scena pierwotna); możliwość utraty penisa (lęk kastracyjny); posiadanie penisa przez matkę (alliczna matka). "Rozważa" też na czym polega płeć, narodziny, ciąża, penis, Inny. U kobiety może "wyobrażać sobie", że jest ona "częściowo" mężczyzną, u mężczyzny – kobietą. Jest tam też i wiele innych rzeczy. Zaiste żyjemy życiem podwójnym.
Dwa podstawowe pojęcia związane z czynnikami leczącymi psychoanalizy to przepracowanie i wgląd. Wydaje się, że pojęcia te są trudne do zrozumienia, gdy nie mamy tego rodzaju doświadczeń. Wgląd kojarzymy na ogół z wiedzą. A jak miałaby nas uleczyć sama wiedza? Mogę przecież wiele wiedzieć, ale często niczego to nie zmienia w moim postępowaniu, a tym bardziej w przeżywaniu. Jednak wgląd mający charakter terapeutyczny jest innego rodzaju. Wiąże się z procesem, a więc z daną chwilą w terapii, oraz z towarzyszącym temu procesowi emocjonalnym przeżyciem. W trakcie terapii jesteśmy bowiem w innym stanie, niż czytając książkę (stąd też różne opinie o tym samym, jeśli powstaną na bazie lektury oraz przeżycia).
Stanem tym jest – podkreślany przez niektóre kierunki psychoanalityczne - stan regresji. Polega on na tym, że analizant "kontaktuje się" z potrzebami i lękami, których źródło tkwi w jego dzieciństwie. W terapii nie jest już więc tak "dorosły", jak tego wymaga codzienna aktywność. Ujawniają się uczucia, które stłumił, przychodzą nowe wspomnienia. Częste jest też zjawisko, że pojawia się więcej snów, lub sny u osoby, która do tej pory nie śniła (nie pamiętała snów). Tak więc w psychoanalizie jest coś, co ogół ludzi kojarzy z hipnozą – zostają wydobyte przeżycia i wspomnienia ukryte w zakamarkach umysłu (psychoanaliza z hipnozy się wywodzi).
W ramach tzw. modelu konfliktu uznaje się, że decydujące znaczenie lecznicze mają interpretacje, których funkcją jest rozwiązywanie wewnętrznych nieświadomych konfliktów. W modelu deficytu z kolei kładzie się nacisk na wypełnianie deficytów rozwojowych pacjenta – w takim ujęciu psychoanaliza stanowi korekcyjne doświadczenie - jest rodzajem powtórzonego, uzupełnionego rozwoju. Ogromnie upraszczając, można by powiedzieć, że w pierwszym przypadku liczy się "informacja" a w drugim "człowiek". Te dwa modele konkurują ze sobą, lecz wydaje się, że wzięte w swych skrajnych formach nie mogą mieć racji. Interpretacja nie ma mocy magicznego zaklęcia, z jednej strony, a persona analityka nie jest balsamem na duszę - z drugiej.
Dlaczego terapia psychoanalityczna musi trwać tak długo (na ogół kilka lat)? Jest to konieczne dla przepracowania. Samo "dowiedzenie się" czegoś od terapeuty to najczęściej za mało. Każdy człowiek jest pogrążony w swoim stylu spostrzegania i interpretowania świata. Terapeuta ukazuje jakby jednowymiarowość tej rzeczywistości, jej ograniczoność. Może to być przez dłuższy czas trudne do przyjęcia dla pacjenta, gdyż jego sposób przeżywania i interpretowania jest dla niego oczywiście wszystkim, pełną rzeczywistością. W terapii psychoanalitycznej chodzi jednak o coś więcej niż o schematy poznawcze - wchodzą tu w grę popędy, nasze sposoby czerpania przyjemności (niekiedy masochistycznej), wchodzi w grę waga, jaką ma dla nas poczucie tożsamości (niekiedy usilnie budowane ze szkodą dla życiowej sprawności). Wchodzi w grę libido.
Czym jest libido? To temat rzeka. Na pewno nie jest ono po prostu "popędem seksualnym" - tak pojęcie to stosuje seksuologia. Libido jest energią psychiczną, owszem silnie powiązaną z szeroko rozumianą seksualnością. Libido obsadza zewnętrzne i wewnętrzne obiekty, a nawet myśli, obrazy, idee. To, co obsadzone przez libido uzyskuje wagę dla umysłu jednostki. Najprościej można to zobaczyć na przykładzie bólu. Gdy silnie boli nas ząb wiele rzeczy traci znaczenie. Libido z nich odpływa. Nie liczy się ciekawy film w telewizji, bałagan w mieszkaniu, nieraz także znajomi. Może pozostaje zainteresowanie partnerem, pewnie dzieckiem…
Terapia psychoanalityczna trwa tak długo, gdyż te patologiczne mechanizmy spostrzegania świata i relacji z nim nie są libidinalnie obojętne. Mieszczą w sobie źródła czerpania przyjemności (każdy objaw jest cierpieniem i pragnieniem, zakazem i rozkoszą zarazem). Psychoanaliza widzi człowieka jako istotę szukającą przyjemności. Jednak nie powinniśmy tego rozumieć tylko w potocznym znaczeniu, jako proste do zaobserwowania "robienie sobie dobrze". Już masochizm jest takim niezwykłym sposobem czerpania przyjemności. Ale człowiek może czerpać i czerpie tę swoistą przyjemność z objawów nerwicowych, z upokorzeń, z klęsk, z izolacji od innych lub z nadmiernej koncentracji na nich, czerpie ją różnorodnych fantazji dotyczących własnego życia lub z wyobrażeń swej śmierci, także z autoagresji, czerpie ją z mówienia lub milczenia, zaangażowania w politykę lub z kłótni z żoną. Jaques Lacan mówi tutaj o jouissance, wszechobejmującej, dziwacznej i aspołecznej rozkoszy. Każdy, kto żyje, nawet ten najbardziej cierpiący, jakoś rozkosz osiąga. Nieraz w bardzo zawikłany sposób, destrukcyjny dla wielu sfer życia. Terapia narusza tę wewnętrzną konstrukcję, co budzi opór. Jednak nie powinna (a i nie potrafi) robić tego zbyt szybko. Człowiek bowiem protestuje najbardziej wtedy, gdy odbieramy mu to, co dla niego przyjemne.
Ważne jest, aby zdawać sobie sprawę, że psychoanaliza nie jest jedynie dla osób, które przeżywają znaczne "problemy ze sobą". Psychoanalizy może podjąć się każdy. Tak już jest, że każdy człowiek posiada problemowe, konfliktowe sfery w osobowości. Nie ma ludzi w pełni wolnych od problemów psychologicznych. Ci, którym się tak wydaje – a nie są to dzieci czy osoby bardzo młode – to najczęściej osoby z wyraźnym rysem psychopatycznym. W wielu przypadkach ich otoczenie miałoby o nich zdanie odmienne. Z tego powodu podjęcie się psychoanalizy nie jest bynajmniej wstydem ani oznaką słabości. Możemy to przyrównać do ćwiczeń fizycznych. Nikt przecież nie stwierdzi, że skoro ktoś ćwiczy na siłowni, to oznacza to, iż jest słaby bo nie potrafi być silny bez ćwiczenia. Jednak niejednokrotnie ludzie patrzą na podjęcie terapii, jako na oznakę słabości – znak tego, że ktoś "nie potrafi sobie poradzić sam". Nie biorą jednak pod uwagę tego, że nie sposób zobaczyć swojej twarzy jeśli nie ma się lustra.
Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu
Oczywiście nawet laikowi wyda się naturalne, że coś takiego jak terapia psychoanalityczna, polegająca na ukazywaniu drugiej osobie swoich najbardziej spontanicznych myśli, musi budzić opór. Jednak geneza oporu jest bardziej skomplikowana i znacząca, niż zwykły "wstyd", "nieśmiałość", "wrodzona małomówność", czy jakkolwiek byśmy to sobie nazwali. U podłoża oporu, który widzimy w terapii leży pewien generalny opór. Może się to wydać nieprawdopodobne, lecz jest to opór przed wyleczeniem.
Jak to możliwe? Jest przecież jasne, że każdy człowiek chce pozbyć się cierpień, depresji, natręctw, lęków czy innych objawów psychopatologicznych. Zrozumienie tego jest łatwiejsze jeśli uświadomimy sobie, że "lęk przed wyleczeniem" jest tym samym, co lęk przed zmianą. Okazuje się bowiem, że "pozbycie się" objawów jest równoznaczne z pewnego rodzaju zmianą we własnej osobowości. A przed tym psychika nasza się broni, jej podstawowym mechanizmem jest bowiem dążenie do zachowania status quo.
Tego rodzaju opór i lęk przed zmianą możemy dostrzec nawet w banalnych doświadczeniach. Na przykład wtedy, gdy w trakcie dyskusji bardziej interesuje nas przeforsowanie i utrzymanie własnego zdania, niż cokolwiek innego. Wynika to z potrzeby "samopotwierdzenia" – podtrzymania własnej wizji że to, co myślę, robię i kim jestem ma sens, jest wartościowe, poprawne, zdrowe etc. Jeśli zaś moje zdanie nie jest uwzględnione lub zostaje podważone odczuwam frustrację, stan wewnętrznego rozbicia. Jednak, aby się czegoś nauczyć, muszę tolerować takie stany, przyjąć do wiadomości własną omylność. Najtrudniej jest tego dokonać ludziom o paranoicznej strukturze osobowości, gdyż każdą, nawet najbardziej konstruktywną, delikatną i życzliwą krytykę przyjmują jako atak na siebie. Takie osoby dawno przestały się uczyć. One też, na ogół, nie są w stanie skorzystać z psychoterapii.
Można powiedzieć, że pacjent bez przerwy stara się "przekonać analityka do swoich racji". Dwie podstawowe z nich to te, że jest zdrowy, a jego styl życia jest dla niego najlepszym z możliwych. Oczywiście nie jest to wyrażane wprost - pacjent może uskarżać się na wszystko i oceniać się jak najgorzej. A jednak psychoanaliza – między innymi dzięki rozciągniętemu w czasie kontaktowi z pacjentem – łatwo pozwala dostrzec, że na głębszym poziomie motywacyjnym trzyma się on kurczowo tego, co ma, bojąc się to zmienić. Jest to naturalne zjawisko. Psychika posługuje się bowiem introjekcją, a więc uwewnętrznia, anektuje i uznaje za swoje nawet to, co jest źródłem dyskomfortu. Na zasadzie: "owszem drań, ale nasz drań". Innymi słowy traumy, deficyty, problemy zostają niejako wbudowane w psychikę, otorbione tak, że stają się integralną częścią charakteru.
Jak więc można "pozbyć" się objawów? Jest to możliwe tylko na drodze (częściowej) przemiany osobowości jako całości. W jednym z artykułów Freud powiedział, pisząc o sesji psychoanalitycznej, że analityk i pacjent wzajemnie się "walczą" ze sobą. Jest to dobre porównanie, jeśli właściwie je zrozumiemy. Chodzi w nim o to, że pacjent prezentuje opory, a analityk stara się je "rozpuszczać" przy pomocy interpretacji. Analiza oporu, a więc mówienie pacjentowi, czego w danym momencie unika i dlaczego to robi, była od początku, obok analizy das Es (niem. - to, ono), podstawową częścią psychoanalizy.
Jeśli pacjent chce stale "trwać przy swoim" (nie będąc nawet tego świadomym), to co powoduje, że jednak bierze udział w psychoanalizie, co go motywuje? No cóż, w zasadzie tylko osoby nękane przez poważne objawy decydują się na psychoterapię, chociaż psychoanaliza mogłaby polepszyć życie każdego. Można powiedzieć, że długo starają się one nie widzieć problemu, lecz w końcu już się to nie udaje. Gdy już podejmą się terapii, tym co ją podtrzymuje jest tzw. przymierze terapeutyczne.
Edward S. Bordin wyróżnił w psychoterapii trzy filary. Są to:
- przymierze terapeutyczne;
- przeniesienie;
- rzeczywista relacja.
Przymierze terapeutyczne (sojusz robo¬czy) obejmuje:
- zgodę terapeuty i klienta co do celów terapii;
- zgodę co do proponowanych metod;
- pozytywną więź między klientem a terapeutą (zaufanie, wzajemny szacunek).
I tu pojawiają się komplikacje, a jest ich niemało. Przede wszystkim celów terapii analitycznej nie sposób wskazać jednoznacznie. Skoro nie koncentrujemy się tu na objawach, nie można stwierdzić że, na przykład, naszym celem będzie "pozbycie się tego niezadowolenia z życia, o którym mówił Pan, że stale Panu towarzyszy". Tego typu postawienie sprawy byłoby wręcz niebezpieczne dla powodzenia terapii. Już chociażby z tego powodu, że pacjent mógłby zupełnie nieświadomie wykorzystać je w pewnym momencie terapii do tego, aby "przywalić" terapeucie – pokazując, że jak był niezadowolony tak i jest nadal. Z drugiej strony nie sposób dokładnie i w szczegółach przed samą analizą wyjaśnić pacjentowi jej istoty (jako metody zmiany strukturalnej w osobowości itp.).
Co do metod… Pacjent nie może znać psychoanalizy przed jej przebyciem. Może mieć tylko ogólny jej zarys, który zresztą jest na ogół obciążony jego indywidualnymi wyobrażeniami, lękami i nadziejami. A psychoanalityk, celem wprowadzenia pacjenta w zagadnienie, nie może zrobić mu serii wykładów na ten temat. Gdyby to zrobił mógłby stracić możliwość pracy z danym pacjentem, gdyż wejście na pozycje "akademickich" dyskusji, dywagacji i wątpliwości dotyczących psychoanalizy zniszczyło by jej praktyczną użyteczność.
Mówi się niekiedy o dwóch fazach analizy lub dwóch rodzajach sojuszu. Pierwsza jest wtedy, gdy pacjent chce pozbyć się pewnych dolegliwości, a terapeutę spostrzega jako osobę wspierającą, potrafiącą go z empatią wysłuchać. W drugiej, późniejszej fazie pacjent uzyskuje ciekawość co do własnej nieświadomości, a swoją relację z analitykiem spostrzega, jako wspólną pracę nad jej badaniem i przemianą.
O przeniesieniu pisałem nieco w pierwszej części artykułu. Generalnie przeniesienie może być pozytywne lub negatywne, w zależności jakie emocje kierowane są do analityka. Prawdopodobnie bez fazy negatywnych emocji w przeniesieniu, psychoanaliza nie może być w pełni skuteczna. Gdy analityk jest spostrzegany wyłącznie jako "dobry", "fajny", "wspierający" oznaczać to może, że pewne sfery osobowości są nadal stłumione, ukryte. Każdy bowiem człowiek "składa się" z emocji i uczuć pozytywnych oraz destrukcyjnych i agresywnych. Jeśli nie są one ujawnione w przeniesieniu mogą zostać nieprzepracowane (nie chodzi bynajmniej o jakieś "pozbycie się" agresji, a jedynie jej poznanie i uzyskanie większej kontroli nad nią). W sytuacji negatywnego przeniesienia to sojusz terapeutyczny może nadal podtrzymywać relację.
W tym momencie pojawia się zagadnienie: kto "nadaje się" do psychoanalizy, komu może ona pomóc? Wydaje się, że jednym z podstawowych warunków jest zdolność do zbudowania sojuszu. Ta z kolei jest ściśle uwarunkowana ogólną możliwością tworzenia przez pacjenta więzi. Na ogół musi on mieć w swojej historii doświadczenie jakiejś pozytyw¬nej relacji oraz obraz innych jako "wystarczająco bezpiecznych" do stworzenia więzi. Jest tu niestety rodzaj błędnego koła, gdyż być może ci, którzy najbardziej by tego potrzebowali, nie są zdolni do podjęcia lub wytrwania w terapii. Już "na wejściu" budują negatywne przeniesie i spostrzegają terapeutę na swój sposób: jako "nieczułego", "lecącego na pieniądze", "głupszego" od nich, "niezainteresowanego" itd. Przypominam sobie sesję konsultacyjną z pewną 18-stoletnią dziewczyną. Mówiła między innymi o braku zainteresowania ze strony ojca, o samotności, niezrozumieniu itp. Pamiętam wyraźnie, że byłem empatycznie wsłuchany, czułem i rozumiałem o czym mówi. Odczułem też większą niż zwykle potrzebę opieki nad tą osobą. Kilka minut przed końcem sesji zerknąłem na stojący na stoliku zegarek, i jeszcze drugi raz by upewnić się, że to już czas zakończenia sesji. Umówiliśmy się za tydzień. Jednak w trakcie tego tygodnia zadzwoniła do rejestratorki matka pacjentki i oznajmiła, że córka nie przyjdzie ponieważ terapeuta "nie był zainteresowany i co chwila patrzył na zegarek". W ten sposób negatywne przeniesienie stało się silniejsze od wszelkich moich nastawień, usiłowań i możliwości.
Powiedzmy coś o tzw. czynnikach leczących w psychoanalizie. Psychoanaliza jako terapia jest w ogóle możliwa ponieważ człowiek posiada rozbudowaną sferę wewnętrzną. Posiada świat świadomych i nieuświadomionych fantazji, prostych i złożonych emocji, nastawień, obaw, łańcuchów indywidualnych skojarzeń, wspomnień, snów itd. Gdyby tego "wnętrza" nie było, lęk byłby tylko lękiem, natręctwo natręctwem, a poczucie bycia prześladowanym - faktem. Możliwa byłaby jedynie farmakoterapia, która próbuje usuwać izolowane objawy lub ich zespoły, ewentualnie skoncentrowana na zewnętrznym zachowaniu psychoterapia behawioralna, która uznaje, że wszystko jest wyuczone, przy czym żadne "drugie dno" i głębsze przeżycia nie istnieją. No i oczywiście działania socjalne, mające na celu ulżyć pacjentowi w jego środowisku (np. odizolowanie od prześladowców, znalezienie rozumiejącej żony, zapewnienie większej ilości pieniędzy i codziennych relaksujących masaży...).
Gdyby z kolei to "wnętrze umysłu" istniało i mogło wpływać zakłócająco na człowieka, lecz nie miało powiązań z jego całą osobowością i życiem, wystarczyłaby terapia poznawcza. Próbuje ona bowiem zmodyfikować owe "dysfunkcjonalne schematy poznawcze" tak, jakby były one przypadkiem w życiu podmiotu, który nie jest z nim bezpośrednio związany. Ale to już inna historia.
Psychoanaliza pracuje więc przede wszystkim na poziomie tego, co Freud nazwał procesem pierwotnym. Odnosi się do funkcjonowania psychiki, które jest niezależne od zewnętrznych faktów, potocznych spostrzeżeń i uniwersalnej logiki. Proces pierwotny to niejako rewers naszego społecznie ustrukturowanego, ponazywanego, świadomego i potocznego życia. Ta ukryta - przed nami samymi i przed innymi - strona życia jest bardzo bogata i rozbudowana. W nieświadomości jest rdzeń naszej prawdziwej tożsamości. Nieświadomość jest też bardziej indywidualna niż nasz społeczny wizerunek i to pomimo istnienia w niej uniwersalnych mechanizmów i schematów.
Nie będę teraz zajmował się próbą szerszego opisu, czym nieświadomość jest, można jednak powiedzieć, że to nasz "drugi umysł", umysł który "rozważa" całkiem inne kwestie niż te, świadomie nas zajmujące. Ma on też inne "spostrzeżenia", kładzie nacisk na inne aspekty życia. Nie znamy go dokładnie, lecz psychoanaliza wyraźnie pokazuje, że "myśli" on o tak dziwnych sprawach, jak stosunek seksualny rodziców, który powołał mnie do istnienia (scena pierwotna); możliwość utraty penisa (lęk kastracyjny); posiadanie penisa przez matkę (alliczna matka). "Rozważa" też na czym polega płeć, narodziny, ciąża, penis, Inny. U kobiety może "wyobrażać sobie", że jest ona "częściowo" mężczyzną, u mężczyzny – kobietą. Jest tam też i wiele innych rzeczy. Zaiste żyjemy życiem podwójnym.
Dwa podstawowe pojęcia związane z czynnikami leczącymi psychoanalizy to przepracowanie i wgląd. Wydaje się, że pojęcia te są trudne do zrozumienia, gdy nie mamy tego rodzaju doświadczeń. Wgląd kojarzymy na ogół z wiedzą. A jak miałaby nas uleczyć sama wiedza? Mogę przecież wiele wiedzieć, ale często niczego to nie zmienia w moim postępowaniu, a tym bardziej w przeżywaniu. Jednak wgląd mający charakter terapeutyczny jest innego rodzaju. Wiąże się z procesem, a więc z daną chwilą w terapii, oraz z towarzyszącym temu procesowi emocjonalnym przeżyciem. W trakcie terapii jesteśmy bowiem w innym stanie, niż czytając książkę (stąd też różne opinie o tym samym, jeśli powstaną na bazie lektury oraz przeżycia).
Stanem tym jest – podkreślany przez niektóre kierunki psychoanalityczne - stan regresji. Polega on na tym, że analizant "kontaktuje się" z potrzebami i lękami, których źródło tkwi w jego dzieciństwie. W terapii nie jest już więc tak "dorosły", jak tego wymaga codzienna aktywność. Ujawniają się uczucia, które stłumił, przychodzą nowe wspomnienia. Częste jest też zjawisko, że pojawia się więcej snów, lub sny u osoby, która do tej pory nie śniła (nie pamiętała snów). Tak więc w psychoanalizie jest coś, co ogół ludzi kojarzy z hipnozą – zostają wydobyte przeżycia i wspomnienia ukryte w zakamarkach umysłu (psychoanaliza z hipnozy się wywodzi).
W ramach tzw. modelu konfliktu uznaje się, że decydujące znaczenie lecznicze mają interpretacje, których funkcją jest rozwiązywanie wewnętrznych nieświadomych konfliktów. W modelu deficytu z kolei kładzie się nacisk na wypełnianie deficytów rozwojowych pacjenta – w takim ujęciu psychoanaliza stanowi korekcyjne doświadczenie - jest rodzajem powtórzonego, uzupełnionego rozwoju. Ogromnie upraszczając, można by powiedzieć, że w pierwszym przypadku liczy się "informacja" a w drugim "człowiek". Te dwa modele konkurują ze sobą, lecz wydaje się, że wzięte w swych skrajnych formach nie mogą mieć racji. Interpretacja nie ma mocy magicznego zaklęcia, z jednej strony, a persona analityka nie jest balsamem na duszę - z drugiej.
Dlaczego terapia psychoanalityczna musi trwać tak długo (na ogół kilka lat)? Jest to konieczne dla przepracowania. Samo "dowiedzenie się" czegoś od terapeuty to najczęściej za mało. Każdy człowiek jest pogrążony w swoim stylu spostrzegania i interpretowania świata. Terapeuta ukazuje jakby jednowymiarowość tej rzeczywistości, jej ograniczoność. Może to być przez dłuższy czas trudne do przyjęcia dla pacjenta, gdyż jego sposób przeżywania i interpretowania jest dla niego oczywiście wszystkim, pełną rzeczywistością. W terapii psychoanalitycznej chodzi jednak o coś więcej niż o schematy poznawcze - wchodzą tu w grę popędy, nasze sposoby czerpania przyjemności (niekiedy masochistycznej), wchodzi w grę waga, jaką ma dla nas poczucie tożsamości (niekiedy usilnie budowane ze szkodą dla życiowej sprawności). Wchodzi w grę libido.
Czym jest libido? To temat rzeka. Na pewno nie jest ono po prostu "popędem seksualnym" - tak pojęcie to stosuje seksuologia. Libido jest energią psychiczną, owszem silnie powiązaną z szeroko rozumianą seksualnością. Libido obsadza zewnętrzne i wewnętrzne obiekty, a nawet myśli, obrazy, idee. To, co obsadzone przez libido uzyskuje wagę dla umysłu jednostki. Najprościej można to zobaczyć na przykładzie bólu. Gdy silnie boli nas ząb wiele rzeczy traci znaczenie. Libido z nich odpływa. Nie liczy się ciekawy film w telewizji, bałagan w mieszkaniu, nieraz także znajomi. Może pozostaje zainteresowanie partnerem, pewnie dzieckiem…
Terapia psychoanalityczna trwa tak długo, gdyż te patologiczne mechanizmy spostrzegania świata i relacji z nim nie są libidinalnie obojętne. Mieszczą w sobie źródła czerpania przyjemności (każdy objaw jest cierpieniem i pragnieniem, zakazem i rozkoszą zarazem). Psychoanaliza widzi człowieka jako istotę szukającą przyjemności. Jednak nie powinniśmy tego rozumieć tylko w potocznym znaczeniu, jako proste do zaobserwowania "robienie sobie dobrze". Już masochizm jest takim niezwykłym sposobem czerpania przyjemności. Ale człowiek może czerpać i czerpie tę swoistą przyjemność z objawów nerwicowych, z upokorzeń, z klęsk, z izolacji od innych lub z nadmiernej koncentracji na nich, czerpie ją różnorodnych fantazji dotyczących własnego życia lub z wyobrażeń swej śmierci, także z autoagresji, czerpie ją z mówienia lub milczenia, zaangażowania w politykę lub z kłótni z żoną. Jaques Lacan mówi tutaj o jouissance, wszechobejmującej, dziwacznej i aspołecznej rozkoszy. Każdy, kto żyje, nawet ten najbardziej cierpiący, jakoś rozkosz osiąga. Nieraz w bardzo zawikłany sposób, destrukcyjny dla wielu sfer życia. Terapia narusza tę wewnętrzną konstrukcję, co budzi opór. Jednak nie powinna (a i nie potrafi) robić tego zbyt szybko. Człowiek bowiem protestuje najbardziej wtedy, gdy odbieramy mu to, co dla niego przyjemne.
Ważne jest, aby zdawać sobie sprawę, że psychoanaliza nie jest jedynie dla osób, które przeżywają znaczne "problemy ze sobą". Psychoanalizy może podjąć się każdy. Tak już jest, że każdy człowiek posiada problemowe, konfliktowe sfery w osobowości. Nie ma ludzi w pełni wolnych od problemów psychologicznych. Ci, którym się tak wydaje – a nie są to dzieci czy osoby bardzo młode – to najczęściej osoby z wyraźnym rysem psychopatycznym. W wielu przypadkach ich otoczenie miałoby o nich zdanie odmienne. Z tego powodu podjęcie się psychoanalizy nie jest bynajmniej wstydem ani oznaką słabości. Możemy to przyrównać do ćwiczeń fizycznych. Nikt przecież nie stwierdzi, że skoro ktoś ćwiczy na siłowni, to oznacza to, iż jest słaby bo nie potrafi być silny bez ćwiczenia. Jednak niejednokrotnie ludzie patrzą na podjęcie terapii, jako na oznakę słabości – znak tego, że ktoś "nie potrafi sobie poradzić sam". Nie biorą jednak pod uwagę tego, że nie sposób zobaczyć swojej twarzy jeśli nie ma się lustra.
- O Autorze
Zobacz także: poprzedni artykuł "Psychoanaliza (1)".
Opublikowano: 2009-10-31
Zobacz komentarze do tego artykułu
- Autor: felka4 Data: 2009-11-01, 22:49:51 Odpowiedz
no tak, to ma sens, ta przyjemność z nieszczęścia i z klęski, z objawów, bo jak inaczej zrozumieć, że w tym tkwimy, że nie otrząśniemy się jak pies i nie pójdziemy dalej, "lepszą" drogą, robić sobie dobrze, dbać o siebie - wydawałoby się nic prostszego pod słońcem - zaopiekować się ciepło ... Czytaj dalej
- RE: Psychoanaliza (2) - impresja, 2009-11-02, 09:55:36
- RE: Psychoanaliza (2) - paulina303, 2009-11-02, 10:36:19